Zawsze podziwiałam ludzi, którzy mogli określić się mianem multidyscyplinarnych. No bo, niezależnie od okoliczności, taki to sobie poradzi w życiu. Praca zawsze będzie, bo jak jest gdzieś zastój to po prostu przeskoczy do innej dziedziny grafiki i jakieś zlecenie się znajdzie. Masa ludzi opiera na tym swoje biznesy.
To jednak nie moja bajka.
Ale do tego stwierdzenia nie doszłam, ot tak. Poza małymi wyjątkami, (prawie) cała moja ścieżka kariery zawodowej jest zawężona do grafiki i to już wydawałoby się wystarczająca specjalizacja. Jako nieopierzona absolwentka studiów artystycznych wyobrażałam sobie jak z kolejnymi latami rosną mi skille niczym bohaterom gier rpg. I tak właśnie było: robiłam niemal wszystko, a jak nie umiałam to próbowałam, żeby tylko móc wpisać koljne umiejętności do swojego CV. To było dobre, bo pozwoliło mi uświadomić, że… to było dla mnie złe.
W miarę doświadczenia docierało do mnie, że pewnych dziedzin projektowania kompletnie nie czuję.
Jednak na początku, im bardziej zdawałam sobie z tego sprawę, tym bardziej mnie to frustrowało. Jak to możliwe, że nie miałam problemów z wykonaniem skomplikowanej identyfikacji wizualnej, a projekt prostej strony internetowej potrafił mnie kompletnie wyzuć z kreatywności i emocjonalnie wypompować? Przeglądałam wymogi niektórych agencji reklamowych rekrutujących grafików – cześć z nich były tak szerokie, że z umiejętności można by było utworzyć kilka stanowisk. A ludzie na nie aplikowali! Sporo grafików ma portfolio przepełnione projektami z (niemal) każdej dziedziny. I jeszcze taki wszystko co zrobi na koniec pięknie obfotografuje (ja nie umiem fotografować!). Frustracja narastała.
I tak siedziałabym z moimi nic nie wnoszącymi do życia wątpliwościami, gdyby nie urlop macierzyński. To był czas, kiedy nabrałam dystansu i zaczęłam bardziej doceniać swój wolny czas 😉 Zrozumiałam, że nie ma w tym nic złego, że wolę żeby chwile przeznaczone na pracę (jeśli już je wygospodaruję) były wypełnione zadaniami, których wykonanie idzie mi łatwiej i przyjemniej.
I nie, to nie jest lenistwo, to raczej zwykła kalkulacja.
Kilka dobrych lat doświadczenia (bez tego ani rusz!) pozwoliło mi na tyle, żebym mogła bez wahania przyznać się przed samą sobą z czego jestem zwyczajnie średnia i co raczej się nie zmieni. Porzuciłam typy projektów, których wykonanie, tak bym była zadowolona z efektów, zajmowało mi więcej czasu niż pozostałe.
Uwierzyłam (i zobaczyłam!), że efekty pracy wykonywanej „bez spinki” są lepsze.
A taki luz przy pracy zapewniają mi dziedziny grafiki, przy których lubię pracować. Niby banał, ale jeszcze parę lat temu wierzyłam, że praca nad fajnymi projektami, to raczej fart, który przytrafia się tylko od czasu do czasu. Że zawężenie specjalizacji to zawodowe samobójstwo.
Teraz, po jasnym zakomunikowaniu tego czym się zajmuję, dostaję TYLKO takie zlecenia.
I wiecie co? Wygląda na to, że wcale na tym nie tracę. A emocjonalnie to jeszcze zyskuję, bo zamiast jojczeć, że dziś muszę skończyć projekt z dziedziny, której nie lubię, cieszę się, że dziś znowu robię coś fajnego i rozwijam się w tym co lubię. Kto się może pochwalić takim komfortem?
Konkluzja? Nic odkrywczego. Każdy z nas jest inny i tylko my wiemy w czym jesteśmy dobrzy. Ale nie ma się co biczować jeśli nie ogarniamy wszystkiego. Ja nie ogarniam. Ale już nie mam z tego powodu kompleksów, w myśl zasady, że lepiej być dobra w jednej dziedzinie, niż średnia ze wszystkiego.
Ale czy to znaczy, że już znalazłam receptę na swoją drogę zawodową?
Jak najbardziej nie, bo szukam dalej.
To czego nie lubiłam robić zostawiłam za sobą, ale to nie oznacza, że moja specjalizacja zawsze będzie taka sama. Jest tyle różnych czynników, które mogą wpłynąć na zmianę obranego kierunku, np. zwyczajnie mogę się wypalić. Idę zatem do przodu i próbuję.
Póki co pracuję nad graficznymi wizerunkami, ale jest tyle kreatywnych tematów, które chciałabym zagłębić… a nuż zaprzyjaźnię się z kolejnym? Albo i nie – i to też jest dobre 😉